Oswoiłam kolejną zmorę. I od razu się w niej zakochałam.
Czemu wcześniej nie wpadłam w jej sidła?
Ze strachu. Że się nie uda. Że nie dobre. Że za dużo roboty. I w ogóle, że...
A tymczasem trzymając się kilku prostych zasad, i umiejętnie czytając instrukcje, wcale nie musi być strasznie. Niesmacznie. I trudno.
Wręcz przeciwnie.
Trzeba uważać. Ta miłość uzależnia!
Zestaw kupiliśmy od czapy. Akurat w lodówce zalegał nam nadprogramowo łosoś z datą do wczoraj.
Tak zrobiłam swoje pierwsze sushi.
Wyszło dobre. Stwórca pochwalił. Montezuma za łososia się nie mścił.
Potem był malutki epizod i kuszenie wege makami. Ale gdyby się tak dobrze zagłębić w fachową literaturę, to można by je podciągnąć pod hosomaki.
Aż do soboty. Kiedy to zrobiłam swoje pierwsze poważne maki- zushi.
Jego jedzenie bardzo uprzyjemniło nam oglądanie meczu.
Tak jak pierwsza jaskółka wiosny nie czyni. Tak i ja po pierwszym razie nie stałam się ekspertem dotyczącym sushi.
Poszperałam jednak trochę w necie i znalazłam kilka ciekawych, niemalże sztandarowych reguł, związanych z tą jakże zacną sztuką kulinarną.
Po pierwsze i pokrótce.
Nazewnictwo.
To co wsuwaliśmy kiedy Nasi łoili tyłki Szwabom to maki, czyli mniej lub bardziej koślawe ruloniki uformowane z ryżu zwiniętego wraz z różnorodnymi składnikami w płatkach glonów nori.
Idąc dalej. Nasze maki w głównej mierze stanowiły futomaki, gdyż były to grube rolki z kilkoma składnikami, w odróżnieniu od hosomaków, które najczęściej występują w mono wersji.
Ze względu na rodzaj użytego wypełnienia swoją przygodę z sushi rozpoczęliśmy od sake-zushi (łosoś), ebi- zushi (krewetka) i surimi-zushi (paluszki krabowe).
Po drugie i bez tego ani rusz. Przynajmniej gdy chodzi o maki.
Ryż. Specjalny do sushi. Kleisty. Trochę wkurzający podczas rozprowadzania go na płatkach glonów.
Ocet ryżowy. Nadaje charakterystyczny smak.
Płatki glonów nori. Zawsze się zastawiałam co tak capi w sushi. I zawsze zwalałam to na rybę. Sorki, łosiu.
To najtrudniejsza część, gdyż od stopnia ugotowania ryżu zależy dobrze zrobione sushi. Trzeba w odpowiednim czasie wyczuć moment i zdjąć garnek z gazu ;) Potem ryż wystudzamy, dodajemy ocet i zabieramy się do dzieła. Dzieła tworzenia.
Po trzecie i obowiązkowo.
Dodatki.
Bez tego nie ma co siadać do sushi. To tak jakby jeść pizzę bez sosu albo frytki bez ketchupu ;)
Sos sojowy do maczania. Imbir do podgryzania. Pasta wasabi do wyciskania łez z oczu, że to wszystko takie dobre ;)
To na początek. Przynajmniej na tym etapie wtajemniczenia.
W dobrym zwyczaju jest, aby każda osoba miała "swój" osobny zestaw wasabi, imbiru i sosu.
I jeszcze te przeklęte pałeczki. Dzięki nim mam wrażenie, że dłużej sushi jem niż przygotowuję. Ale pomału nabieram wprawy.
Sushi maki #1
250g ryżu do sushi
8 łyżek octu ryżowego
5 płatków glonów nori
kawałek surowego łososia
kilka sztuk krewetek
kilka sztuk paluszków krabowych
ogórek zielony pokrojony w słupki
żółta, czerwona, pomarańczowa papryka pokrojona w paski
ósemki pomarańczy
pasta wasabi
imbir marynowany
sos sojowy
Ryż ugotowałam zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Wystudziłam. Wlałam ocet. Wymieszałam.
Na macie ułożyłam płatek nori, na którym palcyma rozprowadziłam cienką warstwę ryżu. A potem to już czysta improwizacja i zatrzęsienie chomikiem. Na ryżu w różnej konfiguracji lądowały składniki, nie za grubo oczywiście, co by łatwo było je zwinąć. Rulon pokroiłam na 8-10 kawałków, zgodnie z odpowiednim szykiem, aby nie wycisnąć wnętrza, bo wtedy nasze sushi diabli zjedli. Czyli najpierw ciachnęłam na środku. Połówki ułożyłam obok siebie, złączeniem do środka i dalej kroiłam już normalnie. Pamiętając o użyciu ostrego noża (!).
kilka sztuk paluszków krabowych
ogórek zielony pokrojony w słupki
żółta, czerwona, pomarańczowa papryka pokrojona w paski
ósemki pomarańczy
pasta wasabi
imbir marynowany
sos sojowy
Ryż ugotowałam zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Wystudziłam. Wlałam ocet. Wymieszałam.
Na macie ułożyłam płatek nori, na którym palcyma rozprowadziłam cienką warstwę ryżu. A potem to już czysta improwizacja i zatrzęsienie chomikiem. Na ryżu w różnej konfiguracji lądowały składniki, nie za grubo oczywiście, co by łatwo było je zwinąć. Rulon pokroiłam na 8-10 kawałków, zgodnie z odpowiednim szykiem, aby nie wycisnąć wnętrza, bo wtedy nasze sushi diabli zjedli. Czyli najpierw ciachnęłam na środku. Połówki ułożyłam obok siebie, złączeniem do środka i dalej kroiłam już normalnie. Pamiętając o użyciu ostrego noża (!).
To nie ostatnie moje słowo wypowiedziane w kwestii sushi. Przede mną jeszcze sporo do poznania.
Już nie mogę doczekać się lepienia nigiri albo uramaki. Ale o tym innym razem.
Zachęcam Was do domowego sushi. To na prawdę nic trudnego.
A satysfakcja: bezcenna!
Jak mina Stwórcy pałaszującego maka z wasabi ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli już zbłądziłeś w bastaleny strony, jesteś o komentarz mile poproszony ;)
Drogi "Anonimie" Ciebie też nie minie. Wpisz, proszę, w komentarzu chociaż swoje imię ;)